MIAłA 17 LAT. "PłAKAłEM, JAK PISAłEM Tę SOLóWKę. MOCNO, Aż SIę KRZTUSIłEM"

"W żadnym innym języku nie ma tego słowa. W niemal żadnym innym kraju nie ma tego zjawiska. I nigdzie się tak bardzo nie milczy o pożydowskim jak w Polsce - kraju" - pisze o słowie "pożydowskie" Konstanty Gebert. Publikujemy przedpremierowo fragment książki Agnieszki Dobkiewicz, autorki m.in. "Dziewczyn z Gross-Rosen". Premiera "Pożydowskie. Niewygodna pamięć" już 15 maja.

W Kaliszu spotykam się z panem Mirosławem Przędzikiem, synem Sabiny Chmielewskiej – Sabci. Opowie mi historię tragicznej znajomości z dzieciństwa jego mamy. Bardzo czekam na to spotkanie i nie jestem zawiedziona. Spotykam mądrego, dobrego i wrażliwego człowieka, który rozumie, co w życiu jest najważniejsze, a co mniej ważne.

– Byłem kiedyś w Auschwitz, obok w Brzezince – zaczyna swoją opowieść. – I tam sobie przypomniałem, co mama mówiła wtedy jesienią w parku. Wziąłem kamień stamtąd, położyłem o tutaj i gdy pisałem ten utwór o Fleidzie, był tu.

Zobacz wideo Gdy w Ukrainie wybuchła wojna spakowała rodzinę i przyjechała do Polski. "Była panika, wszędzie słychać było wybuchy. Trzy dni staliśmy na granicy"

Pan Mirosław całe dorosłe życie pracował w Filharmonii Kaliskiej. Kiedyś jednak nieszczęśliwie przewrócił się na rowerze i od tego czasu jego ręka nie nadaje się już do gry na instrumencie.

– Piętnaście lat już nie gram – mówi. – Skrzypce tam jeszcze stoją. Nieraz sięgam, ale jak się nie ćwiczy, to przykro słuchać. Dlatego poświęciłem się pisaniu. Ja już się nagrałem.

W 2008 roku odbyło się prawykonanie poematu muzycznego "Fleida", który napisał na cześć żydowskiej przyjaciółki mamy Sabiny. Orkiestra symfoniczna zagrała go w sali koncertowej Państwowej Szkoły Muzycznej im. Henryka Melcera w Kaliszu. Nieprzypadkowo. Właśnie tutaj mieściła się siedziba Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego. Sabina i Frania uwielbiały słuchać muzyki, która rozbrzmiewała w tych murach i wydostawała się na zewnątrz. Później Sabina zapisała do szkoły muzycznej syna. Pan Mirosław siada przed komputerem i wybiera odpowiedni plik.

– Gdy pisałem solówkę o Fleidzie, płakałem – mówi. – Ale jak słowami nie można, to da się muzyką.

I już z głośników słychać delikatne dźwięki. Już jestem w świecie sprzed II wojny.

– Szycie maszyny, tak się zaczyna – pan Mirosław prowadzi mnie słowami przez swoje dzieło, którego wspólnie słuchamy w zimny styczniowy wieczór. – A tu dołącza elektronika. Robi się mrocznie. Jesteśmy w parku kaliskim. Ta maszyna szyje co chwilę. Słyszy pani? Taralira. Taralira. Ona mieszkała obok tej szkoły muzycznej, tam są też odgłosy szkoły. Jeszcze monotonnie, ale pomruki przyszłego nieszczęścia już słychać.

I nagle słyszę znajome dźwięki.

– Chopin, słyszy pani? Szkoła muzyczna, dzieci ćwiczą, grają Chopina. Maszyna… taralira. Dzieci się bawią na podwórku. Koncert Vivaldiego. Kiedyś jako dziecko grałem go w szkole muzycznej. Tu się pomylił chłopczyk i wraca. Poprawił dźwięki, ptaki pomogły i jedziemy dalej. Znowu maszyna. Fleida dalej szyje. Taralira. 

Dzwony w Świętym Józefie. Boże Narodzenie. Nowy Rok. Zabawa Żydów. Pan Mirosław podgłaśnia muzykę i dalej opowiada:

– Przekomarzają się. Teraz Polacy. Tu już sobie popili. Bieganina. Panika. I to uporczywe pytanie: "Dlaczego?". Tam słychać Żyda grającego na ksylofonie, chciałem cymbały dać, ale o cymbalistów trudno, a to postać symboliczna. Jest Hymn Noaha Zaludkowskiego i "Mazurek Dąbrowskiego". I znowu dzwony w Józefie: don, don, don…

Muzyczna opowieść pana Mirosława trafia w końcu do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. To tutaj Niemcy ostatecznie przywieźli Fleidę. Słychać bieganinę, czuć strach. Jak na ironię na przywitanie skazańców gra orkiestra obozowa. I cały czas to pytanie kaliskiej Żydówki: "Dlaczego?". I bicie jej serca.

– Tak, serce Fleidy jeszcze bije – mówi cicho pan Mirosław. – Ale już kazali jej oddawać krew. Ona nie może pojąć, dlaczego się to dzieje. "Gdzie jesteś, Panie?!" Modli się, słyszymy przestraszone serduszko jeszcze bijące. To skrzypce. Serduszko bije coraz słabiej. Ale ona chce żyć!

Pod koniec modlitwy w ostatnim tchnieniu przypomina sobie pieśń, którą wspólnie Polacy i Żydzi śpiewali, bo nie występuje w niej postać Jezusa.

Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki /Otaczał blaskiem potęgi i chwały,
Coś ją osłaniał tarczą swej opieki /Od nieszczęść, które przygnębić ją miały.
Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: /Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!

Pojawia się Abraham, wiolonczela solo, i strofuje Fleidę: "Nie można wątpić w istnienie Pana!" – opowiada dalej pan Mirosław. – I głupi jest ten Abraham w tej Brzezince, gdy tak stoi na polu przed drutami i złorzeczy tej młodziutkiej konającej dziewczynie. I wydaje się, że ona wie więcej o życiu niż on. Jeszcze się postawił. I co? I sam zwątpił. Na samym końcu z zaświatów słyszymy jeszcze Fleidę. "Dlaczego?" I jeszcze taki ostatni takt, akcent narodu żydowskiego.

Milczymy. Fleida odbiera mi słowa. Próbuję opanować emocje. Na szczęście pan Mirosław zaczyna mówić dalej:

– Pikolo, dwa flety, dwa oboje, dwa klarnety, dwie waltornie, jedna trąbka, puzonów trzy dałem: raz, dwa, trzy. Tak, trzy kotły, ksylofon, dzwoneczki, dzwony i tam te różne pukawki. Altówka, kontrabas. Tak to wygląda.

Zaczynam oddychać.

– Ten fragment, gdy Fleida umiera, można zrobić oktawę niżej i spokojnie zaśpiewa wokalistka. Fleida miała przecież 17 lat. Płakałem, jak pisałem tę solówkę. Mocno, aż się krztusiłem. Sam proces to potworna praca. Nieraz w nocy wstawałem trzy razy. To cały czas w głowie było. A ile razy poprawiałem, wracałem.

Chcę ze ściśniętego gardła wydusić pytanie, dlaczego to napisał, ale na szczęście pan Mirosław mówi sam:

– Ona jest symbolem tych młodych dziewczyn, które oddawały krew dla niemieckich żołnierzy na front. Krew żydowska była be, ale na front można. Przewodnik o tym opowiadał wtedy w Auschwitz i mi się Frania przypomniała. Przyszedłem do domu, musiałem przetrawić, przeżyć. Ale myśl już zaświtała. – I dodaje: – Fleida staje się symbolem tego Kalisza żydowskiego. Chciałem się pokłonić wszystkim Żydom kaliskim, wszystkim Żydówkom. Ale wszystkim nie dam rady. Więc choć jednej.

 

LATO 1943 ROKU. EKSPERYMENTY W AUSCHWITZ

Próbuję znaleźć więcej informacji o Fleidzie Kubiak. Piszę do Muzeum Auschwitz, czy taka dziewczyna została zarejestrowana jako więźniarka. Odpowiedź jest negatywna. Zaskoczona nie jestem, bo podobne odpowiedzi dostawałam, gdy pisałam "Dziewczyny z Gross-Rosen", moją ostatnią książkę. Nie wszystkie kobiety, które przebywały w KL Auschwitz-Birkenau, były wciągane do ewidencji. Więźniarkami stawały się dopiero wtedy, gdy trafiały do różnych filii KL Gross-Rosen. Więc z Fleidą może być podobnie. Tylko że ona do Gross-Rosen nie trafia… ani do żadnego innego obozu.

To, że Fleida miała pobierane duże ilości krwi i to ją zabiło, powiedziała już po wojnie Sabinie koleżanka, z którą trafiła do Langenbielau. Kobieta przywieziona po ucieczce za karę do Birkenau widziała Franię jeden raz. Potem mówiła, że przymusowo oddawała krew na niemiecki front i że umarła. Tylko tyle.

Ale dr Wojciech Płosa, szef archiwum w Muzeum Auschwitz, który odpisuje na mojego e-maila, podsuwa mi jeszcze jeden trop: "Opis przyczyny śmierci tej dziewczynki w pewnym stopniu można odnieść do wzmianek w relacjach i wspomnieniach dzieci, które były ofiarami pseudomedycznych eksperymentów doktora Mengelego, które podkreślają, że Mengele wielokrotnie kazał pobierać tym dzieciom duże ilości krwi" – pisze. "Mogło to się przyczynić do znacznego osłabienia i tak już wycieńczonych organizmów niektórych z tych dzieci, a w efekcie do ich śmierci".

Zaczynam więc szukać w zeznaniach więźniów Auschwitz, którzy już po wojnie wspominali Mengelego. Jedna z pierwszych historii, na którą trafiam, stała się udziałem Lidii Maksymowicz. W 1943 roku, gdy trafiła razem z mamą Anną i dziadkami do KL Auschwitz, miała zaledwie trzy latka, nazywała się Luda Boczarowa i pochodziła z Mińska. Matka tłukła jej to do głowy nieustannie. Zwłaszcza wtedy, gdy obóz miał być ewakuowany. I słusznie, bo właśnie dzięki temu kobiety po 17 latach od tych wydarzeń ponownie się połączyły – jak ludzie, którym zerwano więzy. W styczniu 1945 roku Anna ruszyła w marsz śmierci, a mała Luda została w Auschwitz. Nie miała rodziców, więc zaopiekowała się nią polska katolicka rodzina. Była pewna, że jej biologiczna mama nie żyje, więc nawet jej nie szukała. Tymczasem matka, która przeżyła marsz śmierci i Bergen-Belsen, dowiedziała się, że dzieci z Auschwitz zabrano do sierocińców w ZSRR. Tam więc szukała córki. Zjeździła całą Rosję. Bez skutku. Po latach, gdy już zaczynała tracić nadzieję, połączył je Czerwony Krzyż. W 2021 roku o Lidii Maksymowicz świat usłyszał powtórnie, gdy podczas audiencji u papieża Franciszka ten niespodziewanie pocałował jej wytatuowany na ręce obozowy numer. Mała Luba przeżyła dokładnie to, co Fleida. Trafiła w ręce Mengelego, który wytoczył z niej krew dla niemieckich żołnierzy. Gdy matka zobaczyła dziecko po tym akcie bestialstwa, było przeźroczyste. Ale silny organizm wytrzymał, a dziewczynka od tej pory ukrywała się w obozie przed lekarzami.

Lidia Maksymowicz i Arnold Schwarzenegger podczas jego wizyty w Muzeum Żydowskim w Oświęcimiu 2022 roku Fot. Jakub Porzycki / Agencja Wyborcza.pl

(...) 

Sprawdzam na stronie Narodowego Centrum Krwi. Jednorazowo pobiera się bez szkody dla organizmu do 450 ml. Ale donacji nie może dokonywać osoba ważąca mniej niż 50 kilogramów, "ponieważ u osób ważących mniej mogłaby spowodować wystąpienie niepożądanych skutków. Osoba mająca niższą wagę ma w swoim organizmie również mniejszą objętość krwi. 450 ml w takim wypadku stanowi więcej niż 8–10% krążącej krwi w organizmie". Dlatego dzieci i osoby poniżej 18 roku życia nie mogą oddawać krwi. Szczegółowo ustalona jest też częstotliwość pobrań.

Narodowe Centrum Krwi podaje, że krew można oddawać z przerwą ośmiu tygodni między donacjami. Od mężczyzn można dokonać pobrań sześć razy w roku, a od kobiet – cztery. "We wtorki, czwartki i soboty chodziłyśmy do laboratorium analitycznego" – opowiadała po wojnie Eva Mozes Kor, ofiara eksperymentów Mengelego, która w Auschwitz przebywała razem ze swoją siostrą Miriam. "Siedziałyśmy z Miriam na ławce z parą innych bliźniaczek. Ktoś przewiązywał nam górną część lewego i prawego ramienia cienkimi gumowymi rurkami. Zajmowały się mną równocześnie dwie osoby. Jedna wbijała igłę w moje lewe ramię, żeby pobrać krew. Po napełnieniu jednej próbówki dokonywała kolejnego wkłucia. Widziałam dłonie odbierające jaskrawoczerwone fiolki z moją krwią. Pamiętam, że się zastanawiałam, ile krwi mogę stracić i dalej żyć".

Eva i jej siostra przeżyły. Gdy robiono im pobrania, miały 10–11 lat. Fleida Kubiak miała 17 lat. Dlaczego została wybrana? Może kluczem były jej rude włosy, które zainspirowały jakiegoś szaleńca w mundurze SS?

Pożydowskie. Niewygodna pamięć materiały promocyjne Znak Koncept

2024-05-04T05:23:03Z dg43tfdfdgfd